Przyszedł czas abyśmy opuścili Łęki. Chotowa była wyzwolona od Niemców, ale jak tu wracać jak dom nasz był zdemolowany. Tato z bratem chodzili codziennie z Łęk do Chotowej, chcąc w jakiś sposób zabezpieczyć przed zimnem w naszym domu chociaż jedno pomieszczenie, by móc w nim zamieszkać. Chodzili w tym celu do lasu odzyskując materiały z bunkrów poniemieckich. Było to bardzo ryzykowne, bo droga prowadząca do lasu oraz cały teren wokół był zaminowany. Należało chodzić tylko wydeptaną ścieżką. Zdarzyło się, że idąc taką ścieżką wcześnie rano, napotkali a właściwie usłyszeli jęk człowieka, który został ranny od miny. (dokładnie opisała to Maria Chytaj, czytj przypis na końcu wspomnień) Nie był to mieszkaniec Chotowej. Stanęli nad nim bezradni nie wiedząc jak mu udzielić pomocy. W końcu znaleźli gdzieś drabinę i na tej drabinie zanieśli go do lekarza do Pilzna to jest 6 km od Chotowej. Lekarz zajął się nim i został człowiek uratowany, choć musiał mieć amputowaną nogę. Ludzie nie czekali na wiosnę, powracali na swoje choć nie mieli gdzie mieszkać. Nie wszyscy jednak wrócili ze swoją rodziną. Moja ciocia Teresa, która mieszkała na wysiedleniu w Zwierniku - tam zachorowała na tyfus i jej najstarszy syn Józef też zachorował - oboje już nie wrócili do Chotowej. Wzięto ich do szpitala do Tarnowa gdzie zmarli, są pochowani w Tarnowie. Wróciła z Łęk żona naszego nauczyciela — patrioty, jak pamiętamy miała sześcioro dzieci. Jeden syn Jasiu zachorował również na wysiedleniu gdzie zmarł i jest pochowany w Łękach. Chotowianie klecili na prędce jak to dzisiaj powiedzielibyśmy małe dacze albo zamieszkiwali w budynkach gospodarczych o ile takie się ostały, byle tylko na swoim. Nie wszędzie można się było poruszać, bo Niemcy zaminowali część dróg i ruchliwsze place. Mieszkańcy sami brali się do rozminowywania, skutkiem czego w jednym dniu zginęło od razu czterech Chotowian, a poza tym były też pojedyncze wypadki nadeptania na minę ze skutkiem śmiertelnym. Wioska długo świeciła sterczącymi kominami, które zostały po spalonych domach.
Drogi były przez parę miesięcy nie używane, to też zarosły trawa. Droga np. która łączyła Pilzno z Czarną (gdzie jest stacja kolejowa) również była zarośnięta. Ludzie, którzy byli wysiedleni z Pomorza, do Chotowej już nie wrócili. Starali się jechać w swoje strony czym się dało. Nasi przyjaciele z Inowrocławia p. Kazimierz i jego żona Pelagia ruszyli na rowerach (pociągi u nas jeszcze nie kursowały) i starali się dojechać do swojego domu jak najszybciej, żeby uratować choć trochę ze swojego majątku, który pozostawili w chwili kiedy ich wysiedlono. Moja rodzina sprowadziła się do naszego domu do Chotowej jak tylko dało się zamieszkać w jednej izbie, gdzie był piec kuchenny. Było bardzo ciężko, nie było co do garnka włożyć, po podwórku nic nie chodziło, w stajni była pustka.