Wspomnienia z Chotowej Anna Bomba - Pasternak


Idź do treści

Strona 4

Dni okupacji biegły, ludzie mimo wszystko się przemieszczali, handlowali czym się dało, a najczęściej odwiedzali nasze domy ludzie ze wschodu. Przyjeżdżali, przywożąc ze swojego dobytku co było możliwe, ubranie, buty i co tylko mieli, aby to zamienić na żywność. Dla tych ludzi to było cenniejsze od wszystkiego, widać było, że na wschodzie między innymi we Lwowie panuje głód. Życie w wiosce płynęło dość spokojnie. Mężczyźni zorganizowali Straż Pożarną, a także organizowali się po to, by nocą po dwóch, trzech czuwać, kiedy cała wioska spała. Kolejka do tej warty była wyznaczana, przekazując sobie trąbę podobną do trąby jakiej używają trębacze na wieży Mariackiej w Krakowie. Nie można się było nie domyśleć, że młodzież z Chotowej należała do tajnej organizacji do walki z okupantem. Dowodem tego była akcja sabotażowa na pociąg konwoju niemieckiego na odcinku Dębica — Czarna, oraz napad na skład broni i amunicji w Grabinach. Wydarzenia te miały miejsce dość daleko od Chotowej, to też w wyniku tego nie odczuliśmy żadnych konsekwencji i reperkusji.
Miesiące okupacji, a nawet lata upływały we względnym spokoju, ale jednak nie do końca wojny tak było. Najgorsze zaczęło się w sierpniu 1944 roku. Wtedy jednej niedzieli dało się słyszeć wielką kanonadę i strzelaninę. Było słychać ciężkie działa, katiusze i karabiny maszynowe. Detonacja taka trwała gdzieś od godz. 8 do 10 rano. Już byliśmy pewni, że nadciągają wojska radzieckie, i wojska niemieckie zaczną odwrót, i Rosjanie przepędzą je co najmniej poza granice Polski, i to już będzie koniec wojny.

Tymczasem tak się nie stało. Tej niedzieli front ruszył z okolic Pustkowa i niestety znowu zatrzymał się w okolicach Straszęcina, Grabin, Przyborowia, Głowaczowej. Sama zaś Chotowa została w strefie przyfrontowej. Począwszy od tej niedzieli u nas w Chotowej było już niespokojnie i niebezpiecznie, najechało się bardzo dużo wojska. Komendantura wojsk frontowych zajęła nasz dom, który zresztą był już pusty, bo cała nasza rodzina i sąsiedzi schroniliśmy się w pobliskim lesie, a właściwie w rzece Chotowiance, kopiąc sobie w wysokim jej brzegu schron i to codziennie w innym miejscu. Każda rodzina po przeżytej nocy podchodziła bliżej swego domu, by się dowiedzieć co tam się dzieje, ale nie zawsze się można było podejść blisko ponieważ Niemcy nie pozwalali na takie podchody. Tak przemęczyliśmy się parę dni do czasu, aż nas całkowicie Niemcy przepędzili, bo pociski z frontu były coraz bardziej natarczywe. Pamiętam jednego popołudnia zaczęło być bardzo gorąco. Sowieci otworzyli ogień, bili z czego się dało. Przebywaliśmy wówczas wszyscy z mojej rodziny skupieni w jednym schronie, a tuż niedaleko od naszego miejsca (schron wtedy mieliśmy na brzegu zamaskowany) padały pociski tak gęsto, że strach był wielki – to były sowieckie katiusze. Zdawało się, że tego nie przeżyjemy, bo wszystko koło nas się paliło a od strony naszych domów słychać było jęki rannych żołnierzy niemieckich. Kilka domów wtedy spłonęło, nasz dom szczęśliwie ocalał, ale Niemcy w nim zakwaterowani, zwinęli wszystkie swoje kable, telefony itp. i uciekli w stronę Pilzna, a właściwie aż do Łęk Dolnych. Tam też rozlokowali się na dłużej, bo aż do stycznia 1945 r. Po tym ostrzale nas również wojsko niemieckie konwojowało z lasu z Chotowej do Łęk Dolnych, najpierw zatrzymaliśmy się w przysiółku Łęk, gdzie spaliśmy w stodole. Posiłki gotowaliśmy na polu na ognisku z przygotowując potrawy z tego co rosło w tym polu. Po jakichś dwóch tygodniach przenieśliśmy się do wioski. Moja rodzina składała się z sześciu osób, a to: tato, mama, moje dwie siostry i brat. Oprócz tego uciekali z nami państwo, którzy mieszkali u nas w Chotowej a byli wysiedleni z Inowrocławia to jest pan Kazimierz i jego żona Pelagia. Tak jak nasza rodzina, tak wiele rodzin z Chotowej i nie tylko, bo z Głowaczowej i Grabin, musiało opuścić swoje domy, zostawiając je na pastwę losu. Wraz z domem zostawał dorobek całego życia. Tak też było w naszym przypadku. Mieliśmy piękne dwa konie, krowy, świnie. To wszystko wyprowadziliśmy ze stajni do ogrodu. Musieliśmy się z nimi rozstać a Niemcy "zaopiekowali" się nimi na swój użytek. Uciekając nic ze sobą nie zabraliśmy, bo się wszystkim zdawało, że długo nie potrwa ta uciekinierka, najwyżej parę dni i wrócimy z powrotem. Tymczasem poniewierka ta trwała od początku sierpnia 1944 r. aż do końca stycznia 1945 r. Tu na pół roku zatrzymał się front działań wojennych i my ciągle byliśmy pod okupacją niemiecką.

DALEJ



Strona główna | Strona 1 | Strona 2 | Strona 3 | Strona 4 | Strona 5 | Strona 6 | Strona 7 | Strona 8 | Strona 9 | Strona 10 | Strona 11 | Przypisy | Mapa witryny


Powrót do treści | Wróć do menu głównego